Stylosynth70 – rekonstrukcja stylofonu
10/07/2011 niedziela, 10 lipca, 2011Most technical details were presented in the previous post. My Stylophone clone (called Stylosynth70) has been build and works perfectly. I didn’t included line output, because every hardcore Stylophone user says it sucks. Spreaker cover is made from old digital voltometer enclosure (Meratronik is the brand). It’s very close to original device – only speaker has different impedance (50 ohm instead of 75 ohm). Original design used customized resistors array device, my uses resistors in series with trimmers to get perfect match. Synth is powered from 9V battery.
Stylus way of playing is very comfortable and for such small device there is nothing better. Synthesizer is loud and everybody can play it. im extremly pleased with it, some sample movie below.
Większość kwestii technicznych przedstawiłem w ostatnim poście, wiec teraz obejdzie się bez bólu. Replika stylofonu została zbudowana (i ochrzczona jako Stylosynyh70), przetestowana i ograna. W stosunku do oryginału odpuściłem wyjście liniowe, które tak do niczego się nie nadawało. Maskownica głośnika wycięta została z miernika Meratronik (służyła jako otwór wentylacyjny). Obecnie dostępne są odpowiedniki wszystkich elementów zastosowanych w oryginalnym stylofonie poza produkowanymi na zamówienie drabinkami rezystorowymi. Wiele problemów nastręcza znalezienie głośnika o impedancji 75 Ω – jego zamiennikiem może być głośnik 50 Ω stosowany w domofonach i słuchawkach. W oryginalnym projekcie użyto drabinek rezystorowych produkowanych na zamówienie, toteż dla dokładnego odwzorowania użytych rezystorów zastosowano połączenie szeregowe rezystora i potencjometru montażowego. Pierwotnie miałem zastosować połączenie równoległe rezystorów szeregu 1%, ale ze względów na dostępność w sklepach stacjonarnych zrezygnowałem z tej koncepcji. Panel przedni został solidnie pocynowany, co jak mam nadzieję, zabezpieczy go przed nadmiernymi obtarciami. Przełącznik z lewej włącza efekt „vibrato”, z prawej urządzenie. Piórko można odłączyć, gniazdo znajduje się z boku obudowy. Podobnie jak w oryginale, układ zasilany jest z baterii 9V.
Sposób gry, za pomocą piórka, jest bardzo wygodny i dla tak małego urządzenia chyba nie ma lepszego. Problem występuje przy szybkich przejściach między oddalonymi nutami, gdyż trudno jest szybko w nie trafić. Syntezatorek jest całkiem głośny, a nauka gry trwa tyle co wzięcie go do ręki. Jestem zdecydowanie zadowolony, poniżej film z działania, na którym nieznana osoba gra motyw z Rockiego.
Piec gitarowy „Złoty XXIII”
08/07/2011 piątek, 8 lipca, 2011W dłonie, w cenie równej czterem Żubrom, wpadł mi uszkodzony piecyk gitarowy, produkcji krajowej. (Pierwotnie opisywany jako klasyczny amerykański lampowy piec koncertowy z lekkim uszkodzeniem). Sprawny był głośnik oraz częściowo obudowa, wzmacniacza i zasilacza brakowało. Postanowiłem nie inwestować w niego kokosów i uruchomić go jak najniższym kosztem. Zdecydowałem się na wzmacniacz Ruby, którego koszt wyniósł ok 7zł. Obudowa wzmacniacza zrobiona z kartonu owiniętego taśmą, gałki potencjometrów z korka. Zamówiłem z A%@!#o zasilacz, 6zł z przesyłką. Cały piecyk, wliczając cenę piwa, wyniósł 23zł. Opcjonalnie piec działać może na 8 bateriach lub akumulatorach AA, co daje łącznie ok. 20 godzin grania po kniejach i łąkach. Z racji rozmiarów samego wzmacniacza, wygospodarować udało się także półeczkę na kanapki. A jak to gra? Bardzo głośno. Zadziwiająco głośno. Znacznie głośniej, niż się spodziewałem. Wg. projektanta układu, to cudo ma 0,5W. Ale jak to powiada mój kuzyn, są różne waty i wat watowi nierówny.
Do budowy układu wykorzystano elementy dobrej jakości, nie sępiąc na kondensatorach, starałem się też ładnie wszystko na płytce ulokować (mimo, iż tak nikt pewnie tego na oczy nie zobaczy). Wzmacniacz kartonowy, ale zrobiony zgodnie ze sztuką. Na zakończenie wpisu przytoczę fragmencik mojego ulubionego serialu, „Drużyna A”. Hannibal grał rolę potwora morskiego i miał wynurzyć się z oceanu, rycząc. Ten jednak wyszedł, i zaczął delikatnie pomrukiwać. Reżyser pyta: „Co ty robisz?”. Hannibal odpowiada: „Chciałem nadać potworowi głębi, charakteru”. Reżyser krzyczy:”Głębi? My tu kręcimy tandetny horror!”. Hannibal: „To, że jest tandetny nie znaczy, że muszę grać źle”.
Poniżej filmik z działania, bez dodatkowych efektów.
Stylofon – fakty, nadzieje i droga do upadku
04/06/2011 sobota, 4 czerwca, 2011Dziś pora na nudny wpis. Stworzyłem pewne małe, zgrabne urządzonko i nagromadziłem przy tym takie ilości materiałów, że bardzo brzydko byłoby się nimi nie podzielić. Oczywiście nie mam zamiaru zanudzać, że to najbardziej kompleksowy opis, jaki na ten temat można znaleźć, nie tylko w materiałach polskich, ale i zagranicznych, ale kogo by to obchodziło. Poniżej masa faktów technicznych, jak nie przeczytasz, nie tylko się nie obrażę, ale i głęboko zrozumiem.
Stylophone jest przenośnym, miniaturowym syntezatorem dzwięku, stworzonym w roku 1967, produkowanym w latach 1968 – 1975, wznowionym z wieloma modyfikacjami w 2006. Jego charakterystyczną cechą jest sposób działania – użytkownik ma do dyspozycji stylus oraz metalową klawiaturę, gra polega na zamykaniu obwodu: zasilanie – stylus – metalowy pad klawiatury – odpowiadający rezystor w obwodzie generatora. (Podobne instrumenty: Gakken SX150, Dr Bohm Hobbyton). Zdjęcie po lewej, nie moje, ale na licencji GNU Free Documentation, przedstawia stylofon w wczesnych lat produkcji w akcji.
Lata produkcji 1968-1975
Syntezator jest układem w pełni analogowym i składa się z generatora podstawowego (VCO) oraz załączanego opcjonalnie generatora przebiegów wolnozmiennych (LFO), modulującego częstotliwość przebiegu wytwarzanego przez generator podstawowy – uzyskiwany jest efekt vibrato. LFO generuje przebieg zbliżony do trójkątnego, o częstotliwości ok. 7 Hz. Użytkownik ma możliwość dostrojenia częstotliwości generatora podstawowego – wraz ze spadkiem napięcia zasilania, urządzenie rozstraja się. Regulację głośności zaimplementowano dopiero w wersji z lat 1974?-1975, w pierwszych wersjach projektanci urządzenia radzą po prostu przysłaniać ręką głośnik. Wszystkie wersje posiadają wyjście liniowe – za sprawą zastosowanego filtra górnoprzepustowego, sygnał wyjściowy różni się od sygnału przetwarzanego przez głośnik – z tego powodu muzycy najczęsciej używają stylofonu przykładając go do mikrofonu. Schemat blokowy opisanego układu przedstawiono poniżej.
Schemat blokowy stylofonu dla modeli z lat 1968-1975
Produkowane były 3 wersje: standardowa, basowa, sopranowa (różnica w budowie polegała na zmianie wartości jednego rezystora i kondensatora w układzie generatora). W związku z powyższym, budowa wersji ze zmianą tonacji za pomocą przełącznika (np suwakowy, 2 sekcje, 3 położenia) nie powinna stanowić problemu.
W latach produkcji oryginalnego instrumentu (1968 – 1975) wielokrotnie zmieniały się zastosowane komponenty. Różnice dotyczyły głownie obwodu głównego generatora – poszczególne wersje bazowały na:
– 1-sza wersja – 1968 – ? – diodzie pojemnościowej i tranzystorze jednozłączowym (generator relaksacyjny),
– 2-ga wersja – ? – 1974? – tranzystorze jednozłączowym (generator relaksacyjny),
– 3-cia wersja – 1974? – 1975 – układ scalony 555.
Pierwotnie drabinka rezystorów, za pomocą której generator był przestrajany, zbudowana była z pojedynczych rezystorów (większość spoza standardowych szeregów), później zastąpiono ją dwoma układami integrującymi po 10 rezystorów. Widoczna jest tu wyraźna tendencja – im nowsza wersja, tym konstrukcja bardziej uproszczona (i ponoć gorzej brzmiąca).
Przebieg zarejestrowany na zaciskach głośnika podczas pracy stylofonu (wersja 2, LFO wyłączone), częstotliowść ok. 200 Hz
Obecnie dostępne są odpowiedniki wszystkich elementów zastosowanych w oryginalnym stylofonie, poza produkowanymi na zamówienie drabinkami rezystorowymi. Wiele problemów nastręcza znalezienie głośnika o impedancji 75 om – jego zamiennikiem może być głośnik o impedancji 50 om stosowany w domofonach i słuchawkach telefonicznych.
Stylofon nie nadaje się dobrze do circuit-bendingu – ze względu na prostą konstrukcję, większość modyfikacji przestraja częstotliwość generatora podstawowego lub powoduje przesterowanie. Stosunkowo łatwo dodać można funkcję zmiany głośności oraz częstotliwości pracy generatora LFO.
Produkcja po roku 2006
W roku 2006 wznowiono produkcję instrumentu, jako retro-gadgetu. Generator bazuje na specjaliowanym układzie cyfrowym (integrującym VCO i LFO) i wersja ta ma niewiele wspólnego z oryginalnym projektem. Zastosowano prawdopodobnie syntezę wavetable. Wzmacniacz tranzystorowy zastąpiono zintegrowanym LM386, dołożono wejście liniowe, umożliwiające wykorzystanie urządzenia jako przenośnego głośnika. Użytkownik ma do wyboru jedno z 3 brzmień. Schemat blokowy nowego rozwiązania zaprezentowano poniżej:
Schemat blokowy stylofonu dla modelu z roku 2006
Schematy
Poniżej schematy bez wartości elementów, mają cel wyłącznie poglądowy – prześledzić można ewolucję układu.
Wersja V1 jest trudna do realizacji ze względu na brak dokładnej specyfikacji niektórych elementów. Układ generatora relaksacyjnego bazuje na tranzystorze jednozłączowym i diodzie pojemnościowej. Produkcja układu rozpoczęta w roku 1968. Łatwa do rozpoznania, na płytce drukowanej widać rząd pojedynczych rezystorów przestrajających generator. Większość z tych rezystorów pochodzi z poza standardowych szeregów, a ich wartości są takie same w wersjach V1, V2 i V3. Jest to wersja najbardziej skomplikowana.
Dla wersji V2 wszystkie wartości elementów są znane, wersja ta produkowana była do roku 1974. Pojedyncze rezystory w układzie przestrajania generatora zastąpiono produkowaną za zamówienie drabinką rezystorową, możliwą do odtworzenia za pomocą rezystorów ze standardowego szeregu i potencjometru lub połączenia 2 równoległego dwóch rezystorów z szeregów E24 lub wyższych (ze względu na precyzję doboru rezystancji). Tranzystor jednozłączowy (UJT) zastąpić można programowalnym tranzystorem jednozlączowym (PUT). Wersja prostsza od V1, jednak nie ustępuje jej brzmieniowo.
Układ V3 bazuje na popularnym timerze 555. Timer ten wprowadzony do sprzedaży został w roku 1971, był jednak na tyle drogi, że w stylofonie zastosowano go dopiero w 1974, gdy cena spadła. Wersję tą produkowano krótko, ze względu na spadek zainteresowania i konkurencję ze strony „poważniejszych” urządzeń. Wszystkie wartości elementów dla V3 są znane, jednak brzmienie jest mniej nieatrakcyjne niż w wersjach poprzednich. Produkowana do 1975 roku jest ostatnią, jaką można uznać za „oryginalną”.
Po roku 2006 to już dramat, schematu nie zamieszczę. Byle taniej, szybciej i do przodu. Główny układ generatora jest cyfrowy i nieosiągalny, brzmienie ponoć też już nie to co kiedyś.
Mówiąc krótko: do rekonstrukcji obstawiam wersję V2, ale o tym więcej w kolejnym poście (i nie chodzi tu o powstrzymanie się od jedzenia).
Koss KSC75 PortaPro
02/06/2011 czwartek, 2 czerwca, 2011W kwietniu stanąłem przed trudnym zadaniem zakupu nowych słuchawek przenośnych. Wybór jest duży, jednak po odrzuceniu niewygodnych, brzydkich lub niedostępnych w kraju okazało się, że podczas drogi do pracy będę musiał zadowolić się szczekaniem psów i nawoływaniem dresów. Uwagę moja przykuły słuchawki KOSS KSC75 – sprzedawca zapewnił mnie, że są bardzo niewygodne, a to za sprawą mocowania do ucha za pomocą druta. Poza tym wrażenie wywierały dobre – grały bardzo ładnie i nie były zabójczo brzydkie (chociaż i tak urodą nie grzeszyły). No i cenowo przystępne. Tylko niewygodne niczym męskie stringi z futra borsuka.
Wpadłem na plan – przeszczepię pałąk ze słuchaw KOSS PortaPro. Teoretycznie słuchawki tego samego producenta powinny mieć podobne mocowanie przetworników. Jak to w praktyce bywa, pomyliłem się. Były podobne, lecz mniej niż myślałem, ale to okazało się już po zakupie. Przy użyciu mini wiertarki z końcówką szlifującą zmodyfikowałem mocowanie, jego wygląd po przeróbce pokazuje zdjęcie poniżej. W stosunku do oryginalnego uległo ono skróceniu tak, aby zagłębienia, w których wpasowują się przetworniki, znalazły się bliżej krawędzi. Przepraszam za kadr, w jednej ręce miałem wiertarkę, w drugiej aparat.
Słuchawki powiedziałbym, wyglądają jak fabryczne i grają lepiej od Koss PortaPro. Szczególnie bas jest mniej narowisty i lepiej kontrolowany. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że pomysł był dobry i opłacalny. Obawy może budzić wtyczka mini-jack, która jak na moje oko roku nie przeżyje. Co zrobić, jak odpadnie, będzie pole do dalszych zabaw. Na zakończenie widok dawcy powyżej, pozdrawiam także pana ze sklepu w Poznaniu, który nie wierzył, że da się to zrobić.
Przedwzmacniacz mikrofonowy „Kwadrat”
01/06/2011 środa, 1 czerwca, 2011Jest to przedwzmacniacz mikrofonowy do komputera. Wygląda tak brzydko
i nudno, że mój osobisty fotograf nie chciał go sfotografować. Nie
jest także zbyt szalony. Na wstępie odrobinę historii… historii…
historii… (dźwięk retrospekcji, obraz zaczyna falować).
Około roku 2009 temu odczułem nagłą potrzebę rozbudowy mojego domowego
studia nagrań (złożonego z komputera i dobrych chęci). Chciałem
zaopatrzyć się w mikrofon studyjny, potrzebowałem więc
przedwzmacniacza mikrofonowego z zasilaniem fantomowym. Moją uwagę
zwrócił projekt AVT2703, „przedwzmacniacz mikrofonowy wysokiej
jakości”. Dość tanio znalazłem układ SSM2017 (20zł), więc postanowiłem
że sobie takie cudo zbuduję. Jako że płytka do zabójczo
skomplikowanych nie należy, zamówiłem ją. Oczywiście był to pomysł
zły. Nie, że AVT to zła korporacja, ale po prostu może projektanci jej
płytek mają części z roku 2050.
W stosunku do oryginalnego projektu dodałem przełączniki obrotowe z
fikuśnymi gałkami-kurczakami, by móc regulować wzmocnienie (w zakresie
+19 – +60 dB) oraz hebelkowe przełączniki zasilania fantomowego +48V.
Przedwzmacniacz posiada 2 niezależne kanały. Wejścia mikrofonowe to
XLR (symetryczne), wyjścia RCA lub mały jack (rozwiązane podpatrzone z
konstrukcji bardziej profesjonalnych). Zasilacz został wyrzucony na
zewnątrz obudowy w zminimalizowania wpływu zakłóceń. Całość zamknęła
się w 150zł i współpracuje obecnie z mikrofonem pojemnościowym MXL990.
Na koniec mała uwaga: nie oszczędzać na gniazdach. Skusiłem się na
chińskie XLR-y – w końcu kosztują 2,5zł, a wyglądają prawie jak
firmowe Neutrik za 15zł. W efekcie mojego sknerstwa w gnieździe
uwięziony został przewód, kosztujący wielokrotnie więcej. Skończyło
się na straconych nerwach, godzinnej walce z topornym gniazdem, a na
końcu i tak wymieniem na produkt Neutrika (na zdjęciach widoczne są
jeszcze chińskie półprodukty XLR-podobne). Czasami oszczędność nie
popłaca.
Jest to przedwzmacniacz mikrofonowy do komputera. Wygląda tak brzydko i nudno, że mój osobisty fotograf nie chciał go sfotografować. Nie jest także zbyt szalony. Na wstępie odrobinę historii… historii… historii… (dźwięk retrospekcji, obraz zaczyna falować).
Około roku 2009 temu odczułem nagłą potrzebę rozbudowy mojego domowego studia nagrań (złożonego z komputera i dobrych chęci). Chciałem zaopatrzyć się w mikrofon studyjny, potrzebowałem więc przedwzmacniacza mikrofonowego z zasilaniem fantomowym. Moją uwagę zwrócił projekt AVT2703, „przedwzmacniacz mikrofonowy wysokiej jakości”. Dość tanio znalazłem układ SSM2017 (20zł), więc postanowiłem że sobie takie cudo zbuduję. Jako że płytka do zabójczo skomplikowanych nie należy, zamówiłem ją. Oczywiście był to pomysł zły. Nie, że AVT to zła korporacja, ale po prostu może projektanci jej płytek mają części z roku 2050.
W stosunku do oryginalnego projektu dodałem przełączniki obrotowe z fikuśnymi gałkami-kurczakami, by móc regulować wzmocnienie (w zakresie +19 – +60 dB) oraz hebelkowe przełączniki zasilania fantomowego +48V. Przedwzmacniacz posiada 2 niezależne kanały. Wejścia mikrofonowe to XLR (symetryczne), wyjścia RCA lub mały jack (rozwiązane podpatrzone z konstrukcji bardziej profesjonalnych). Zasilacz został wyrzucony na zewnątrz obudowy w zminimalizowania wpływu zakłóceń.
Całość zamknęła się w 150zł i współpracuje obecnie z mikrofonem pojemnościowym MXL990. Na koniec mała uwaga: nie oszczędzać na gniazdach. Skusiłem się na chińskie XLR-y – w końcu kosztują 2,5zł, a wyglądają prawie jak firmowe Neutrik za 15zł. W efekcie mojego sknerstwa w gnieździe uwięziony został przewód, kosztujący wielokrotnie więcej. Skończyło się na straconych nerwach, godzinnej walce z topornym gniazdem, a na końcu i tak wymieniem na produkt Neutrika (na zdjęciach widoczne są jeszcze chińskie półprodukty XLR-podobne). Czasami oszczędność nie popłaca.
Golarka USB
16/01/2011 niedziela, 16 stycznia, 2011Kobieta moja wpadła na plan, że wygoli mi sweter (bez podtekstów). Golarka zasilana była jedną baterią R20, w domu takiej nie mieliśmy, a na dworze padał deszcz i nie bardzo chciało mi się latać po sklepach. Stwierdziłem, że szybciej będzie przerobić urządzenie na USB, co też uczyniłem. Finezją tu nie tchnie, 1 stabilizator LM317 na krzyż z niezbędnymi elementami i gniazdo USB typ B. Działa jak należy, nie pobiera więcej niż 500mA, a części były tańsze niż 1 bateria.
Zdjęcia: ja (można poznać po brzydkich kadrach)
Przełącznik Marasa
niedziela, 16 stycznia, 2011Poproszony zostałem niedawno o stworzenie następującego urządzenia: przełącznika, który w konfiguracji 4 głośników (2 przednie + 2 prawe) zamieniałby parę głośników przednich z parą głośników lewych, a parę tylnych z parą prawych. Ponadto miało zawierać dwu wejściowy selektor odtwarzanego sygnały. Całość wygląda banalnie (chociaż osiągnięcie tej banalności wymagało sporo rozmyślań ) i została zrealizowana na 2 przełącznikach dwupozycyjnych, czterosekcyjnych. Działa dobrze, nie cieszy oka, bo leży pod biurkiem.
Zdjęcia: ja (od razu widać po złym oświetleniu i braku artyzmu)
Tonsil SN-50 Porta Pro
08/10/2010 piątek, 8 października, 2010Pewnego dnia zapytałem mej kobiety, czy ma może coś upatrzonego na urodziny. Powiedziała: „Chciałabym te ładne, czerwone słuchawki Tonsila, które mi kiedyś pokazywałeś. Ale chcę, aby ładnie grały.” Te słuchawki to dokładnie Tonsil SN-50 i grały brzydko. Rok produkcji 1972, mono i dość zniszczone. Pourywane przewody, część gąbki się ulotniła, jednak wszelkie plastikowe elementy były w idealnym stanie.
Pierwszą czynnością, po usunięciu zwisającego okablowania, było rozebranie dzieła Tonsila. Pod zaślepkami z oznaczeniami L i P kryły się śrubki, mocujące przetworniki do drucianego stelaża. Zaślepki te mocowane były na klej/wcisk i bezinwazyje ich usunięcie było niemożliwe. „Nauszniki” z czerwonym plastikiem trzymały się „na wcisk”, a dostęp do membrany uzyskano przez odkręcenia elementu z ochronną siatką. Następnie wycięto membranę (rozerwaną zresztą) i wybito magnes, zamocowany w korpusie na wcisk (zastosowano młotek + 2 gwoździe). Poszczególne elementy solidnie wyczyszczono, co nie było proste, gdyż PRL-owe kleje dawno skamieniały – niektóre puszczały od acetonu, inne denaturatu czy środka do odklejania naklejek.
Za dawcę posłużyły moje lekko zdezelowane Kossy, wielokrotnie już naprawiane. Dopasowanie przetworników z Porta Pro było dość pracochłonne – zmodyfikowano obudowę zarówno przetworników Tonsila, jak i Kossa. Oryginalne przewody Koss wsadzono w szarą koszulkę termokurczliwą, by uzyskać wygląd możliwie jak najbardziej zbliżony do oryginału. Jeden z elementów łączący druty stelaża był pęknięty, więc wzmocniono go kawałkiem stalowej blachy, przytrzymującym jednocześnie przewymiarowany przewód sygnałowy (grubszy od oryginalnego). Przewody z lewego i prawego przetwornika łączą się z przewodem sygnałowym w elemencie na szczycie głowy. Oryginalną płytkę drukowaną usunięto, nową wykonano na wzór starej, metodą taśmy izolacyjnej i skalpela. Przewody zamocowano na klej na gorąco, by uniknąć ich wyrwania, dodatkowo zaizolowano lakierem Plastik 70. Całość zaklejono przyciętym fragmentem płyty offsetowej (bardzo miękka, gruba, aluminiowa). Ponieważ gąbka z czerwonej poduszki ulotniła się już dawno, zastąpiono ją watą. Szary, sztywny przewód sygnałowy zakończony masywnym mini-jackiem wieńczą dzieła.
Jak grają? Inaczej niż Kossy. Bas uległ zmniejszemu – efekt zwiększenia odległości od ucha, polepszyły się tony wysokie, zyskując wiecej „przestrzeni” i wyrazistości. Demolując (lub jak kto woli, renowując) słuchawki Tonsila dążyłem do zachowania maksymalnej wierności oryginałowi. Urządzenie, które skończyłoby na śmietniku, przyniosło komuś radość raz jeszcze.
Edit: Wręczyłem słuchawki. Dziewczyna była bardzo zadowolona.
Borewicz
02/04/2010 piątek, 2 kwietnia, 2010
Zawsze myślałem, że „borewicz” to Fiat 125p. Pewnie dlatego, że Borewicza nigdy nie oglądałem. „Borewicz” to Polonez. Duma krajowej myśli technicznej, wdarła się znienacka do mojego pokoju w pomniejszonej wersji już w latach 80. Została wtedy zdemolowana, prawdopodobnie rozebrana i ślad po niej zaginął. Na szczeście dzieki Koraliczance trafił w me ręce powtórnie (oczywiście nie ten sam, ale podobny).
Kilka słów o samej zabawce: produkowane o ile wiem były wersje z napędem bezwładnościowym, elektryczne bez zdalnego sterowania oraz sterowane na kabel. Wersja przeze mnie opisywana to najwyższy model Poloneza – sterowanie odbywa się za pomocą stalowej linki przeciąganej w oplocie od samochodu do kontrolera. Mimo niesamowitej toporności wykonania, udało się oddać dość szczegółowo istotę Poloneza. Wlot powietrza na masce i tylne światła są po prostu śliczne. Co ciekawe, w zabawce nie ma ani kropli kleju, a jedyne dwie śruby znajdują się w pilocie. Wszystkie połączenia oparte są o zagięte blaszane języczki lub stopione kołeczki (w tych latach to był akurat standard, wiele polskich i radzieckich zabawek było w ten sposób montowanych).
Urządzenie dotarło do mnie w stanie wskazującym na intensywną eksploatację: połamane szyby, uszkodzone oświetlenie, zawieszenie, wybitne zabrudzenia plasteliną, pogięta linka sterująca, zerwany naciąg mechanizmu skręcania kół przednich, przerdzewiałe elementy stalowe w pilocie (skutek wylanej baterii), braki w elementach mocujących karoserię, a w środku zasuszony pająk (to ostatnie było dla mnie największym problemem). Prace naprawcze objęły: rozebranie samochodu na części pierwsze, solidne czyszczenie, wyprostowanie linki wraz z oplotem i wsadzenie w koszulkę termokurczliwą dla dodatkowego usztywnienia. Parę części zostało dorobionych, gdyż oryginalne były zbyt zniszczone – sprężyna naciągu linki, styk baterii, element mocujący karoserię do podwozia. Zasilanie przerobiono z „płaskiej” baterii 4,5V na 4 akumulatory AA 1,2V.
Polonez jeździ jak szalony, pali gumę na dywanie i z pewnością da radość jeszcze wielu dzieciom(?). Tak czy owak, przywrócenie do życia zabawki, która skazana była na śmietnik, było dla mnie świetną zabawą, chwilą zadumy nad własnym dzieciństwem (żart) oraz pretekstem do wypicia paru piw.
Zdjęcia: Dies. Poza dorobieniem cienia i usunięciu rusztowania dla Poloneza nie robiono żadnych fotoszopek.
Latarka „larwa”
piątek, 2 kwietnia, 2010Każdy z nas ma latarkę. Służy nam do wypatrzenia jelenia w nocy z odległości 300 metrów, jest niezbędna przy wyprawach survivalowych, gdzie wypuszczeni w środek lasu tylko w majtkach i z latarką w dłoni musimy przetrwać 30 dni oraz oczywiście do nurkowania na głębokości przekraczające możliwości przeciętnego karpia. Stwierdziłem, po raz kolejny zresztą, że zrobię sobie nową. Zacząłem spisywać założenia projektu: jasność – minimum 300 lumenów, obudowa – aluminium lotnicze, wodoodporna, optyka 8 + 20 stopni… a wszystko po to, by znaleźć słoik z wiśniami w piwnicy, zaświecić, gdy chomik ucieknie pod tapczan lub by sprawdzić przewody przy komputerze, gdy nagle mysz przestanie działać. Zredefiniowałem więc założenia: mała, zasilanie 1 bateria AAA, możliwie szeroki kąt świecenia i dająca się przypiąć do ubrania. Oto, co otrzymałem.
Muszę przyznać, że jest na prawdę mała. Waga 20 gramów (z baterią), wymiary 46x16x12mm. Dioda – 1W, 120 stopni, 90 lumenów, bez optyki, za radiator służy aluminiowy płaskownik o powierzchni około 4,5 cm^2. Zasilanie – 1 bateria AAA, przetwornica na LTC3490. Widoczna pomarańczowa obudowa jest tymczasowa (mam nadzieje). Wg pomiarów latarka powinna działać ok 50 minut. Używanie jest bardzo przyjemne: uruchamiamy i wpinamy gdziekolwiek, w pasek u spodni, koszulkę. Ręce wolne, kompoty można przestawiać, kable łączyć, chomika łapać. Nie utrudnia ruchów i oświetla całe pole widzenia, również bardzo mocno na boki. Sprzętu używam już miesiąc i jest niezwykle funkcjonalny. Mimo niewątpliwego prymitywizmu konstrukcji, chyba jestem z siebie dumny.